#78 - Napoleon z Pcimia. Czy taśmy obciążające Daniela Obajtka zaszkodzą PiS?
Miał być nadzieją Polski, miał być zapamiętany przez historyków niczym naftowy Napoleon. Na taśmach ujawnionych przez „Gazetę Wyborczą” prezes Orlenu Daniel Obajtek prezentuje się jednak bardziej jak drobny krętacz i posiadacz sporego arsenału oryginalnych bluzgów.Jeśli Obajtek liczył na fotel premiera — a liczył — to może go pożegnać w swym knajackim stylu. Posłuchają Państwo o tym w najnowszym odcinku podcastu “Stan po Burzy”, który prowadzą Agnieszka Burzyńska z “Faktu” oraz Andrzej Stankiewicz z Onetu.
Człowiek wolny od zahamowań
Niedawno Obajtek odebrał nagrodę o dumnej nazwie „Człowiek wolności”, przyznawaną przez skrajnie prorządowy tygodnik „Sieci”. Przy tej właśnie okazji Jarosław Kaczyński powiedział o nim, że jest nadzieją nie tyle dla obozu władzy, co dla całej Polski. Rzeczywiście, Obajtek jest wolny od wielu zahamowań, czego dowiedzieliśmy się z nagrań, ujawnionych przez „Gazetę Wyborczą”.
Ta historia zaczyna się w połowie lat 90-tych, kiedy to Obajtek został zatrudniony przez swych wujów w ich fabryce granulatu. Od tego momentu rodzinna firma zaczęła mieć problemy, a Obajtek wręcz przeciwnie: zaczął się szybko bogacić. Wujowie oskarżyli go o to, że okrada firmę — miał przywłaszczyć setki tysięcy złotych. Taśmy ujawnione przez „Gazetę Wyborczą” pochodzą z 2009 r., kiedy to Obajtek był już ze swoimi wujami pokłócony i próbował ich wykończyć. Był wtedy wójtem Pcimia, dlatego też — jako samorządowiec — nie mógł prowadzić działalności gospodarczej. Nagrania wskazują na to, że był on cichym udziałowcem i kierował firmą konkurencyjną wobec swoich wujów i dążył do ich wyeliminowania z rynku brudnymi metodami. Co jest w tej historii problemem?
Po pierwsze — właśnie to, że nie można kierować firmą, kiedy jest się samorządowcem. Po drugie - w ramach przepychanek z wujami, Daniel Obajtek zeznawał w jednej ze spraw sądowych jako świadek. Zaprzeczył pod przysięgą, że potajemnie zarządzał konkurencyjną firmą. Składanie fałszywych zeznań to złamanie prawa.
W 2014 r. Obajtek dostał zarzuty narażenia spółki wujów na stratę i wyłudzenia pieniędzy, a także przyjęcia łapówki za ustawienie przetargu. Po dojściu PiS do władzy Zbigniew Ziobro wycofał tę sprawę z sądu. To dlatego, że gdy Obajtek zaczął mieć kłopoty z prawem, zręcznie podczepił się pod PiS. Zrobił karierę w PiS nazywaną napoleońską — od wójta Pcimia do prezesa największej spółki państwowej, czyli Orlenu. Taśmy pokazują jednak, że w Napoleonie dużo jest swojskiego Dyzmy.
Ziobro gra na nosie Kaczyńskiemu i Glińskiemu
Ale „człowiek wolności” nie jest jedynym problemem Jarosława Kaczyńskiego. Kolejnym kłopotem okazuje się sejmowa większość, której coraz częściej brak, co pokazało ostatnie głosowanie w Sejmie. Posłowie Solidarnej Polski postawili się Kaczyńskiemu i zagłosowali z opozycją w sprawie zmuszenia wicepremiera Piotra Glińskiego do wyspowiadania się z rządowych milionów, które trafiły do artystów.
W połowie listopada ubiegłego roku, Ministerstwo Kultury postanowiło przyznać środowisku artystycznemu zadośćuczynienie — w związku z pandemią artyści nie mogą grać koncertów, występować w teatrze czy kręcić filmów. Gliński, znany z tego, że zazwyczaj ukrywa wszystkie możliwe wydatki, tym razem wyjątkowo ujawnił kwoty, przyznane przez ministerstwo artystom. Okazało się, że pieniądze były absurdalnie wysokie i nikt nie wiedział, według jakiego klucza były one przyznawane. Największe dofinansowanie — 1,89 mln zł — przyznano spółce Golec uOrkiestry. Na liście była też Beata Kozidrak — jej firma otrzymała 750 tys. zł. Ponad 600 tys. trafić miało do zespołu Bayer Full („Majteczki w kropeczki”), ponad pół miliona dostać miał Radosław Liszewski z discopolowej grupy Weekend („Ona tańczy dla mnie”).
Gliński się wystraszył skandalu, cofnął dotacje i postanowił podzielić pieniądze na nowo. Tym razem zachował się po swojemu — ukrywa informacje, komu i ile dał.
Kiedy opozycja przedstawiła w Sejmie wniosek, by Gliński ponownie ujawnił kwoty, które przyznane zostały twórcom, niespodziewanie poparła ją Solidarna Polska. Skąd wzięła się taka koalicja?
Ziobrysty spisek toaletowy
To rewanż za to, że PiS odwołało Janusza Kowalskiego, wiceministra aktywów państwowych, zaufanego człowieka Zbigniewa Ziobry.
Według kuluarowych opowieści, Kowalski był uczestnikiem zamkniętej prezentacji, kolejnego, nie wiadomo już którego, przełomowego programu Mateusza Morawieckiego.Kowalski, znany z krytyki wobec premiera, został oskarżony przez PiS, że wyniósł te wielkie tajemnice Morawieckiego do dziennikarzy. W jaki sposób został zdemaskowany? W mediach pojawiła się dość szczegółowie informacje dotyczące zapowiedzi Morawieckiego, ale zabrakło tych punktów, których Kowalski nie słyszał, bo wyszedł do toalety.
Oczywiście, mógł być to pretekst i ostrzeżenie dla koalicjantów, że PiS może odwołać ich ministrów wtedy, kiedy tylko będzie chciał. Ważnym elementem tej rozgrywki między PiS a Solidarną Polska jest także Rzeszów. W mieście odbędą się przyspieszone wybory prezydenckie, a duże szanse ma Marcin Warchoł, człowiek Ziobry, namaszczony przez odchodzącego prezydenta Tadeusza Ferenca. Tyle, że PiS może w Rzeszowie postawić na swojego kandydata.
Premier — czytaj: Kaczyński — właśnie pokazał ziobrystom miejsce w szeregu. Wybory poprzedza bowiem wyznaczenie rządowego komisarza, który zarządza miastem do momentu wyłonienia nowego prezydenta.
Ziobro naciskał, żeby komisarzem został Warchoł, co utrudniłoby potem wystawienie przez PiS własnego kandydata. Morawiecki na komisarza wybrał lokalnego urzędnika.
Chroni dane osobowe, a odpowiada za ich wyciek
Niestety, jawność jest priorytetem dla Zbigniewa Ziobry tylko wtedy, kiedy może posłużyć do gierek wewnątrzkoalicyjnych. Widać to było wyraźnie w mijającym tygodniu.
W Polsce od 20 lat obowiązuje ustawa o dostępie do informacji, która przez dziennikarzy, organizacje pozarządowe, ale także przez obywateli wykorzystywana jest do kontrolowania władz. Często, widząc informacje w mediach o tym np. ile dany polityk wydał na dojazdy samochodem do domu, ile kosztował zakup alkoholowych "małpek" do ministerstwa, czy ile kosztowały zagraniczne wojaże polityków czy samorządowców, dowiadujemy się tego właśnie na podstawie tej ustawy. Dlatego politycy, samorządowcy i urzędnicy tej ustawy nienawidzą. Pierwsza chciała wysadzić ją w powietrze prof. Małgorzata Gersdorf jako prezes Sądu Najwyższego. Skierowała wniosek do Trybunału Konstytucyjnego, by uznał tę ustawę za niezgodną z Konstytucją. Pod naciskiem opinii publicznej się jednak zreflektowała i wniosek wycofała. Ale teraz ta historia wraca i jest o wiele bardziej niebezpieczna. Bo dziś taki sam wniosek kieruje prof. Małgorzata Manowska, szefowa Sądu Najwyższego z nadania Ziobry. A TK jest kontrolowany przez Julię Przyłębską, towarzyszkę biesiad i wykonawczynię poleceń Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli Ziobro z Kaczyńskim się dogadali, to Manowska z Przyłębską zablokują możliwość patrzenia władzy na ręce.
Manowska bardzo zabawnie tłumaczy swój wniosek do TK. Oto ustawa ma naruszać prawo do prywatności i RODO. Tak twierdzi osoba, która kierowała Krajową Szkoły Sądownictwa i Prokuratury, gdy doszło w niej do wycieku 50 tys. rekordów z bazy prywatnych danych o prokuratorach i sędziach.
W dodatku pani profesor twierdzi, że nie rozumie, co to są zobowiązane ustawą do jawności „władze publiczne", nie wie, kim są „osoby pełniące funkcje publiczne” oraz czym są „czynności związane z pełnieniem funkcji publicznej”. Redaktorstwo Burzyńska i Stankiewicz chętnie pani profesor wyjaśnią. Mają w sumie takie same tytuły naukowe, co Przyłębska — magisterskie.
Create your
podcast in
minutes
It is Free